Jak zostałem "człowiekiem z żelaza" - relacja z zawodów IM Frankfurt

W TRINERGY TEAM mamy kolejnego „żelaznego człowieka“. W pierwszy weekend lipca we Frankfurcie nad Menem Adrian Zarzecki zadebiutował na dystansie Ironman. Zawody ukończył w czasie 11:33:12. Zapraszamy na jego relację z IM Frankfurt:
 
Frankfurt nad Menem – plac przy Ratuszu, niedziela, 6 lipca 2014 roku, godzina 19-ta.  Odpoczywam po ponad 11-godzinnym triathlonowym wyścigu. Leżę tuż przed wejściem do namiotu medyków. Jestem półprzytomny ze zmęczenia, ale czuję satysfakcję i silny przypływ wzruszenia. Obserwuję, jak wolontariusze transportują nieprzytomnych zawodników do miejsca, w którym lekarze będą mogli podpiąć ich pod kroplówki. Nosze  wyposażone są w parę kół – z boku wyglądają trochę jak płaskie taczki. Ci, którzy nie są transportowani na noszach, niezgrabnie przemieszczają się do miejsca odpoczynku. Wyglądają, jak przygarbieni staruszkowie, którzy włócząc nogami, starają się, z wielkim trudem, przemierzyć kolejne metry…

Noc była wyjątkowo krótka. Pobudka o 4 rano. Nie czułem się niewyspany – adrenalina robiła swoje. Rzeczy przygotowałem dzień wcześniej. Należało zjeść konkretne śniadanie i w drogę. Do T1 przyjechałem autobusem razem z innymi zawodnikami. Miałem pół godziny na przygotowanie roweru (zaopatrzenie go w buty, żele, bidony z colą, izotonik) i przebranie się. Opony dopompowałem w przeddzień startu (8 bar z przodu i 9 z tyłu).  O 6:40 byłem w wodzie. Zostało 20 minut do startu. O 6:45 startowali zawodnicy PRO z mistrzem świata Frederikiem Van Lierde na czele. Na standardowe pytanie konferansjera: jak czujesz się przed startem?, Belg odparł równie standardowo: - Jestem podekscytowany, jak chyba wszyscy zawodnicy tutaj.
Samopoczucie miałem bardzo dobre. Nie stresowałem się i nie miałem żadnych katastroficznych myśli. Wręcz przeciwnie, byłem w wyjątkowo dobrej formie psychicznej i już nie mogłem się doczekać startu. Czułem się jak dziecko, które zaraz pójdzie na plac zabaw.
 
DSC00496

Wystartowałem kilkanaście metrów na prawo od miejsca, w którym tłoczyła się największa grupa zawodników. Pierwsze metry pokonałem dość sprawnie, chociaż miałem z każdej strony pływaków, którzy nacierali na mnie. Po niespełna minucie znalazłem się w komfortowym miejscu – miałem swobodę nawigowania, a zawodnicy znajdowali się w bezpiecznej odległości ode mnie. Nie spodziewałem się, że byłem w oku cyklonu. Mniej więcej po pierwszych 200 metrach zaczęła się prawdziwa pralka. Ta, którą znałem z opowiadań bardziej doświadczonych kolegów: kopnięcia w okularki, uderzenia rękami, podtapianie. Od dwusetnego metra płynąłem ciągłym interwałem, stale szukając optymalnej linii. Starałem się nie tracić zbyt dużo energii, ale było to trudne. Po pokonaniu pierwszej bojki czułem, że jest trochę luźniej, ale było to złudzenie. Walka o dobre miejsce i kontrolowane tempo trwała prawie przez cały pływacki dystans. Ciekawostką jest fakt, że pierwszy raz miałem do czynienia z tzw. wyjściem australijskim (wyście z wody z jednej strony; kilkunastometrowy bieg po plaży; wejście na drugie kółko pływackie z drugiej). Dno było bardzo kamieniste i niestabilne – bałem się, że skręcę nogę w kostce i będzie po zawodach. Na szczęście nie doszło do tego, mimo że ledwo łapałem równowagę. Drugie kółko niewiele różniło się od pierwszego, ale przynajmniej miałem więcej szczęścia, jeśli idzie o kopniaki i inne uderzenia. Czas pływania: 1h 04 min. – szybko. Szybciej niż to, co zakładałem.

Zmianę T1 strasznie przeciągnąłem w czasie. Poszukiwanie worka z rzeczami rowerowymi, zdjęcie pianki, nałożenie kremu z filtrem, odwiedzenie toalety – to wszystko trochę mi zajęło. Jednak po 1h i 12 minutach byłem na rowerze. Na początek – dojazdówka do Frankfurtu (około 15 km), potem do pokonania dwie długie pętle – ponad 80 km każda.  Trasa z profilu nie należała do najłatwiejszych, ale nie była też bardzo trudna. Miała kilka podjazdów, ale ogólnie miała nie sprawiać większych problemów nawet początkującym zawodnikom, czyli takim jak ja. Bardzo ciekawie zorganizowane były punkty kibicowania. Na pierwszym podjeździe, kilka kilometrów za miastem, po brukowej kostce pomykało dwóch kolesi przebranych za diabły. Istny Tour de France – pomyślałem. Tylko, że podjazd nie taki, jak na Mont Ventoux i zawodnik też nie z tej półki – to była kolejna myśl, która sprowadziła mnie na ziemię.
 
DSC00522

Kolejne kilometry starałem się jechać płynnie, bez szarpania i bardzo uważać na podjazdach, żeby nie zakwasić mięśni. Skupiłem się też na przestrzeganiu zasad żywienia na poszczególnych etapach roweru. Jadłem mniej więcej co godzinę i starałem się jak najczęściej popijać izotonik, który wcześniej przygotowałem lub colę rozcieńczoną z wodą.  Ostatni podjazd, na pierwszym kółku, też miał coś z największego wyścigu kolarskiego. W najbardziej stromej części podjazdu, ustawiony był szpaler kibiców. Zawodnicy mieli może z półtora metra szerokości jezdni do swojej dyspozycji, dlatego wyprzedzanie nie należało do najłatwiejszych. Doping był naprawdę niesamowity i dawał ostrego kopa. Najbardziej jednak zapamiętam taki obrazek. W jednym z małych miasteczek, przez które poprowadzona była trasa, stały trzy małe dziewczynki – miały może po pięć lat. Trzymały ręce wyciągnięte do przybicia piątki i krzyczały ile sił: Thank You! lub Danke!, gdy tylko któryś z zawodników zbliżył się do nich, aby przybić Hi5. To zdarzenie wprawiło mnie w naprawdę dobry humor.
Drugą rundę zacząłem z większym animuszem, pewniej pokonywałem zakręty i szybciej jechałem na zjazdach (na jednym prędkość dochodziła prawie do 100 km/h). Większe zmęczenie poczułem na około 30 km przed końcem etapu rowerowego. Dodatkowo wzmagały się podmuchy wiatru, których przez cały dzień, praktycznie nie było. Szósta godzina wyścigu dawała mi się we znaki. Postanowiłem minimalnie zmniejszyć intensywność jazdy. Na 10 km przed końcem, kręciłem już bardzo swobodnie, tym samym przygotowując się do zmiany rower-bieg. Po 5 godzinach i 51 minutach jazdy rowerem wpadłem do strefy T2, zostawiając rower wolontariuszce.  Złapałem swój worek i wbiegłem do namiotu, żeby założyć skarpetki, buty i daszek, a na koniec wysmarować się kremem, bowiem słońce nie ułatwiało życia.

Bieg zacząłem równo i spokojnie. Czułem się pewnie zarówno fizycznie, jak i psychicznie, chociaż nie byłem już świeżutki, a grawitacja nie odpuszczała. Pomyślałem sobie: – no to już tylko maraton - i nie była to ironia z mojej strony. Poszczególne punkty żywieniowe opuszczałem sprawnie. Obrałem następujący system: dwa kubeczki wody na siebie, kubeczek coli, ewentualnie red bulla z wodą do otworu gębowego. Pierwsze okrążenie poszło sprawnie. Nie miałem praktycznie żadnych problemów fizycznych. Do pokonania zostały już tylko trzy.
 
DSC00541

Trasa biegowa zlokalizowana była w ścisłym centrum Frankfurtu – poprowadzona wzdłuż rzeki Men. Na każdej pętli zawodnik dostawał na rękę kolorową opaskę, która miała oznaczać ilość przebiegniętych kółek.
Schody zaczęły się już po 20 km. Nie chodziło o bóle mięśni czy skurcze. Zbliżało się to, czego obawiałem się najbardziej. Żołądek odmówił współpracy z resztą organów, czyli wziął sobie wolne. Gehenna rozpoczęła się na 23 kilometrze. Płyny i żel, które przyjąłem na biegu, nie zostały w pełni wchłonięte. Traciłem siły, a ręce zaczęły mi drętwieć. Hipoglikemia była tuż za rogiem. Wredna cholero,  nie mogłaś jeszcze poczekać - pomyślałem. Psychicznie nie byłem przygotowany na tak szybki spadek formy. Ledwo biegłem. Na pytanie rodziców: – jak się czujesz? – zdołałem wydusić: – źle. Gdy zaczęła mnie boleć głowa, postanowiłem zatrzymać się na 2 minuty. Od razu podszedł do mnie ratownik medyczny i zaoferował pomoc. Powiedziałem, że nic mi nie jest , że zaraz dojdę do siebie i że mam zamiar kontynuować bieg. Pytał, czy nie mam jakichś niepokojących objawów – powiedziałem, że raczej nie, chociaż mam wrażenie, jakby chodziły po moich rękach mrówki.  Trochę nie miałem ochoty z nim gadać, bo było to, zwłaszcza w tej sytuacji, bardzo męczące fizycznie, a może jeszcze bardziej - mentalnie. Po dwóch minutach, niczym Scott Jurek podczas zawodów Badwater, wstałem i zacząłem przebierać nogami. Moim celem był punkt żywieniowy i zimna cola. Kilka minut marszobiegu i mogłem się trochę schłodzić.
Tak na marginesie. Punkty żywieniowe były świetnie zaopatrzone. Było tam wszystko, czego dusza sportowca wytrzymałościowego mogła zapragnąć. Szkoda tylko, że większość z tych przysmaków, była dla mnie niedostępna, ze względu na dolegliwości żołądkowe.
Cola sprawiła, że poczułem się trochę lepiej – byłem już w stanie biec. Co prawda, nie było to porywające tempo, ale przynajmniej nie miałem chęci zatrzymania się. Trzecie kółko, to była prawdziwa walka o przetrwanie. Postanowiłem skupić się na metodzie małych kroków. Powtarzałem sobie: byle do kolejnego punktu z wodą, byle przetrwać ten krótki odcinek, który wydawał się nie do pokonania. Szczęśliwie, na kolejnych punktach żywieniowych piłem sporo, a zwracałem niewiele. Organizm wracał do formy. Dostałem mocnego pozytywnego kopa. Czułem się znacznie lepiej i to przełożyło się na tempo biegu.
 
P7061115

Na czwartym – ostatnim kółku, leciałem miejscami 5 min/km, a sama końcówka została pokonana w tempie poniżej 5 minut na kilometr. Wiedziałem, że nic już nie może się stać. Zakładany czas 11h nie mógł być zrealizowany – wiedziałem o tym już na początku maratonu. Niemniej chciałem dać z siebie tyle i ile mogłem maksymalnie z siebie wykrzesać tego dnia. Na ostatnich 5 kilometrach, nawet nie zwalniałem na punktach odżywczych. Byłem pewny siebie i skupiony. Na ostatnim kilometrze przyspieszyłem,  bo poniosły mnie emocje – myślami byłem już na finiszu. Dostałem ostatnie okrzyki wsparcia od rodziców i wiedziałem, że zaraz będę mógł się prawdziwie cieszyć.
Już tylko ostatnia prosta. Zbiegam z ostatniej rundy i kieruję się na metę. Mijam znajomą  twarz z Polski i w tym samym momencie pokazuję, w geście triumfu, zaciśniętą pięć uniesioną wysoko do góry. Ostatnie metry do mety. Wbiegam w wąską uliczkę. Wyciągam moje długie ramiona do kibiców, których doping jest ogłuszający. Przybijam piątki z rozemocjonowanym tłumem. Spiker, który komentuje zawody i zagrzewa zebranych do kibicowania, krzyczy przez mikrofon: Brawo Adrian! Następnie odsuwa mikrofon od ust i zwracając się bezpośrednio do mnie, z lekkim uśmiechem na ustach, spokojnie wypowiada zdanie, na które baardzo długo czekałem: You are an IRONMAN!!!
 
P7061121 
 
 

Nasi partnerzy