Road to Kona #2 - it never goes as planned!

Jednym z popularnych zaleceń dotyczących ustalania celów jest wybieranie ich w taki sposób, aby realizacja była jak najbardziej zależna od naszych działań. Zdobycie kwalifikacji na Hawaje (podobnie jak zdobycie Mistrzostwa Świata, panie Marcinie!) nie do końca wpisuje się w taką koncepcję. Na koniec dnia o zdobyciu slota decydują nie tylko nasze przygotowania, ale też forma współzawodników czy przebieg roll-downu. Jednak analizując wyniki z lat poprzednich z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy założyć, że określone wyniki dadzą kwalifikację i wystarczy „robić swoje”, a cel będzie zrealizowany. 

Michał:
Jadąc do Klagen wiedziałem, że aby pojechać na Hawaje powinienem połamać dziewięć godzin. Założenie jeszcze na wylocie z T1 było jak najbardziej możliwe do zrealizowania.

Bazując na wskazaniach BestBikeSplit, z uwzględnieniem założonej mocy, sprzętu i wagi, celowałem w czas roweru w okolicy 4h30'. W mniej więcej 1/3 trasy stwierdziłem, że niestety nie ma na to szans. Wiało z każdej strony, jechałem z średnią prędkością ciut powyżej 38km/h i wiedziałem, że nie da się specjalnie przyśpieszyć. Ale ponieważ nie było to związane z dyspozycją dnia (waty się zgadzały) i nikt mnie nie wyprzedzał, stwierdziłem, że widać tak musi być, po prostu trzeba robić swoje i nie przejmować się tym. Ostatecznie rower pojechałem w 4h44' - sporo poniżej estymacji. Jak się potem okazało, był to 11 czas zawodów, ale wtedy nie miałem o tym pojęcia.

1508656_740254826085394_1459857512385238966_nWychodząc na bieg miałem w pamięci jak wyglądały wyniki z lat poprzednich - ostatnie sloty trafiały po rolldownie do zawodników kończących zawody w 9 godzin z groszem. Zatem widząc na zegarku 5h i 56minut stwierdziłem, że trzeba iść na całość. Z jednej strony czułem lekkie rozczarowanie czasem roweru (pojechałem tylko minutę szybciej na debiucie w Kopenhadze), a drugiej strony wizja slota przegranego o minutę czy dwie pchała mnie do przodu. Bieg zacząłem mocno, zgodnie z zasadą "make or breake". Bateria w Garminie wytrzymała do 36 kilometra (zapomniałem wyłączyć podświetlenie!), ja na szczęście do samej mety, gdzie zameldowałem się po 9 godzinach i 4 minutach. Maraton pokonałem w 3h07', dużo szybciej niż zakładaliśmy z trenerem przed startem. Z biegu byłem super zadowolony, ale nadal nie wiedziałem czy czas wystarczy na slota.

Dość szybko moje wątpliwości rozwiał sędzia - okazało się, że jestem 4 w kategorii i od razu łapię slota. Rewelacja! Na mecie zameldowałem się jako 20 facet, w poprzednich latach aby zająć takie miejsce trzeba było łamać 8 godzin i 50 minut! Ciężkie warunki na rowerze dały się we znaki wielu zawodnikom, gdybym rzucił ręcznik w T2 i pobiegł maraton z uśmiechem na ustach pewnie do dziś plułbym sobie w brodę. Co prawda ósemka z przodu musi jeszcze poczekać, ale pokażę rodzinie wulkany :)
 
DSC_8596 />

Olga:
Sezon planowałam zupełnie inaczej. Niestety wypadek wykluczył mnie z rywalizacji w pierwszej części sezonu, Sieraków obejrzałam na żywo wspierając zawodników Trinergy, Frankfurt śledziłam tylko na Live Trackerze. Potem nie miałam żadnego pola manewru jeśli chciałam walczyć o slota w tym roku. Miejsca na liście startowej były tylko na Ironman Maastricht, który odbywał się po raz pierwszy. Przeglądając mapy i profile tras wydawało się, że będą to zawody umiarkowanie szybkie - nie na wyśrubowanie rekordu życiowego, ale też żaden hardcore. Na miejscu czekała na mnie niespodzianka :) Podobnie jak ja, impreza również debiutowała i nie dało się wyszperać żadnych informacji z poprzednich edycji.

Z planem na pewno nie poszło również przygotowanie techniczne roweru. Przed wylotem sprzęt chodził jak igła, niestety po skręceniu roweru na miejscu działanie przerzutek pozostawiało sporo do życzenia. Wizyta u oficjalnego „bikedoctora” tylko pogorszyła sprawę i sprzęt udało się doprowadzić do stanu użyteczności dosłownie na ostatnią chwilę.

11796471_10206041686659292_5871948459262202941_nPływanie było przyjemne. Rolling start, pianki dozwolone, dość łatwa nawigacja, prąd na rzece Maas nie sprawiał większych problemów. O tym, że rower da mi solidnie w kość wiedziałam już po objeździe części trasy dwa dni wcześniej. Już wcześniej wiedziałam, że trasa będzie pofałdowana – w większości mieliśmy jechać drogami znanymi z Amstel Gold Race, wisienką na torcie miał być podjazd na Cauberg (1200 m z nachyleniem około 6%, pokonywany na każdej z dwóch rund). Organizator pisał o około 800 metrów przewyższenia na dystansie 182 km. Licznik pokazał ponad 185 kilometrów i ponad 1200 przewyższenia. Jednak to nie podjazdy były największym wyzwaniem. Czasem miałam wrażenie, że trasa składała się z samych zakrętów. Zamiast mijać miasteczko drogą szybkiego ruchu raz po raz odbijaliśmy w labirynt małych uliczek, objeżdżaliśmy ryneczki i skwery. Nie można było narzekać na brak kibiców, lokalsi zalegali na tych skwerach, ryneczkach, trawnikach przed posesjami – super kultura kibicowania kolarzom, mogę sobie tylko wyobrażać jakim świętem sportu są wiosenne klasyki. Jednak jazda na rowerze czasowym z ciągłym hamowaniem, skręcaniem, nawracaniem i przyspieszaniem nie jest tym co tygrysy lubią najbardziej. Dodajcie do tego bruk, kilka odcinków po wąskich ścieżkach kolarskich i macie trasę kolarską wolniejszą niż Nicea. Liczyłam na pojechanie roweru w 5h30'-5h40', a skończyło się na równych 6 godzinach. Nie mając pojęcia o czasach innych zawodników ciężko się było cieszyć z takiego wyniku - „załamka”. Wiedziałam, że muszę powalczyć na biegu i nikt nie da mi slota za darmo. W mojej kategorii przewidywano tylko jeden slot, więc była to walka o wszystko. Bieg zaczynałam modląc się, żeby miał 42 a nie 45 kilometrów. Na szczęście trasa była dobrze wymierzona, choć z szybkim bieganiem nie miała nic wspólnego. Ciągłe zbiegi i podbiegi, zakręty, sporo kostki brukowej, żar lejący się z nieba. Na drugiej rundzie biegu udało mi się minąć Yvonne Van Vlerken, która oczywiście była jedną rundę przede mną, ale i tak dodało mi to skrzydeł. Yvonne kilka tygodni wcześniej wygrała Challenge Roth z czasem grubo poniżej 9h, w Maastricht dystans IM zajął jej okrągłą godzinę więcej!
 
Zrzut ekranu 2015-10-01 o 10

Po zejściu z roweru wiedziałam, że zgodnie z Live Trackerem prowadzę w swojej kategorii, ale było to podszyte sporą niepewnością. Przeglądałam przez zawodami wyniki rywalek i pamiętałam,że jest wśród nich była pływaczka, która pływa na IM w okolicy 55 minut. Tymczasem wg Live Trackera z wody wyszłam pierwsza w swojej kategorii. Może rywalka straciła swój chip w wodzie i jest na trasie przede mną? Może nie tylko ona? Miałam w kategorii zawodniczki, które zbliżały się wcześniej do granicy 10 godzin, gdzie one są? Czy na pewno jestem pierwsza? Na zegarku właśnie mija 10 godzin a mi do mety zostało jeszcze kilka kilometrów, z założonego czasu nici...

11822846_10206071852613422_5484738600742854360_nW tym sezonie wiele rzeczy nie poszło zgodnie z planem, zarówno w trakcie przygotowań, na trasie w Maastricht spędziłam też trochę więcej czasu niż planowałam. Mimo to cel udało się zrealizować, i to ze sporym zapasem – swoją kategorię wiekową wygrałam z solidną przewagą, zajęłam również 7 miejce open, lecę na Kona! :)

Inne popularne zalecenie dotyczy skupienia się na sprawach na które mamy wpływ i nie zajmowania sobie głowy sprawami, na które wpływu nie mamy. W dniu startu nie mamy wpływu na trasę zawodów czy warunki atmosferyczne, po prostu trzeba robić swoje najlepiej jak się potrafi. Nie jest to łatwe przy ogromnym zmęczeniu i ograniczonym dostępie do informacji – ale właśnie takie podejście pozwoliło Michałowi i Oldze pojechać na Hawaje, mimo że nie wszystko poszło zgodnie z rozpisanym scenariuszem.


tk

Nasi partnerzy