IRONMAN Austria okiem debiutanta

Zapraszamy na relację Andrzeja Kozłowskiego z jego pierwszego startu na dystansie Ironman.
Miejsce wydarzeń: Klagenfurt, Austria
Czas: 25-29 czerwca 2014 r.

Do Klagenfurtu przyjechałem w środę na cztery dni przed zawodami. Plan był taki, by na spokojnie zaaklimatyzować się, połazić po Expo Village, no i oczywiście zaliczyć pływanie w krystalicznie czystym Wörthersee, generalnie chłonąć jak najwięcej atmosfery nadchodzącego święta triathlonu. A atmosfera jest rzeczywiście  wspaniała. Robota wre, obsługa rozkłada całą infrastrukturę potrzebną na zawody, ale strefa Expo już jest gotowa,  a w niej festiwal przepychu i nowinek technicznych.
Każdy triathlonista znajdzie tu dla siebie wszystko niezależnie od poziomu jaki prezentuje, a przecież tajemnicą nie jest, ze każdy z nas ma potrzeby na poziomie zawodowca, więc można ruszać na zakupy.
 


Dzień przed zawodami poszedłem na odprawę (ciekawie i z humorem poprowadzona) i wstawiłem rower do strefy zmian. Tutaj super organizacja. Trzy worki na rower, bieg i cywilne ciuchy po zawodach. Tuż przed startem oczywiście będzie można jeszcze tu przyjść i doposażyć rower w żele, napoje, cokolwiek potrzebujemy, sprawdzić sprzęt.
Nadszedł dzień startu – niedziela 29.06.
W strefie pojawiłem się już po piątej. Startuję w głównej grupie o 07:00. Ostatnie sprawdzenie worków z rzeczami, roweru, uzupełnienie iso i jedzenia i można udać się na start.
 



Na plaży stoimy w kilkusetosobowej grupie. Do startu pozostały może trzy minuty. Bojek w ogóle nie widać. Z mapek oczywiście wiem jak płynąć, ile jest bojek kierunkowych i gdzie nawracać. Pytam gościa obok. Wie tyle co ja. No to będzie zabawnie. Huknęło! Ruszamy! Pralka naprawdę solidna, chyba największa w jakiej do tej pory byłem. Po kilkudziesięciu metrach jest już luźniej, ale nadal nie wiadomo na co nawigować, bo widać tylko setki głów, jakieś maszty łódek i ludzi od asekuracji na deskach. Przez jakieś osiemset metrów płynę z ławicą, dopiero wtedy ujawnia się pierwsza bojka, mijam ją z prawej,  a kolejnej znowu nie ma. Pojawia się dopiero po jakimś czasie. Widocznie tak tu już będzie i faktycznie przy każdej następnej sytuacja się powtarza. Po nawrocie płynie się trudniej, bo pod słońce. W końcu dopływamy do kanału, atrakcji klagenfurckiej trasy pływackiej. Pralka zostaje uruchomiona ponownie. Setki ludzi tłoczy się w wąskim kanale dla łódek. Ludzie kibicują na obydwu brzegach. Nagle bach! Jeden z tysięcy kopnięć żabkarza przede mną pada na moją szczękę. Sprawdzam jedynki. Dały radę.
Desant na hotelową plażę. Obsługa pomaga, wyskakuję z wody i lecę w stronę strefy zmian. Tam dopadam niebieski worek i oporządzam się na trasę rowerową. Idzie to sprawnie, ale wolniej niż w systemie strefy bez worków, z rzeczami przy rowerze.
Trasa rowerowa przepiękna. Sprawdziły się wszystkie relacje uczestników poprzednich edycji. Jest bardzo urozmaicona, co powoduje, że czas leci bardzo szybko. Trasa jest uznawana za szybką. Jest bardzo dużo zjazdów pozwalających osiągać zawrotne prędkości, a że w przyrodzie nic nie ginie, są też podjazdy, z których kilka, to prawdziwe wspinaczki. Są dwie pętle. Pierwszą udaje mi się zrobić zgodnie z planem, jednak już na początku drugiej odnawia się stara kontuzja i zaczyna dokuczać pasmo biodrowo-piszczelowe. Ból nasila się z czasem, jednak udaje się dotrwać do końca. Na drugim okrążeniu psuje się również pogoda i większą jego część jedziemy w deszczu, po mokrej i śliskiej nawierzchni.
Bieg to dwie pętle, których środek stanowi park i bezpośrednia okolica mety. Tutaj skupia się większość kibiców i tutaj będę mógł liczyć na doping mojej rodziny. Pierwsze 5 km biegnie się lekko. Szybko ustalam tempo przelotowe, którego mam się trzymać, tętno niskie, czuję że będzie dobrze. Jest doping, wszystko idzie ok. Gdzieś na szóstym kilometrze szybko zaczynam weryfikować cele. Kolano się odzywa. Ból, uśpiony po zmianie z roweru na bieg, zaczyna dawać znać.  Biegnę, ale robię przystanki na rozciąganie pasma. Niewiele to pomaga. Muszę przystawać coraz częściej.  Średnie tempa lecą na łeb na szyję. Już wiem, ze maraton w 4h to nie dzisiaj, co więcej, po czasach widzę, że 12 h też mi się oddala. Po połówce widzę, że cele muszę zweryfikować w kierunku 12,5 h, zaczyna się podchodzenie, dokucza już druga noga.
 

42. kilometr. Dobiegam do rozwidlenia, gdzie w prawo skręca się na drugie okrążenie, a w lewo do mety. To przedostatnia prosta – kilkadziesiąt metrów. Barierki po jednej i drugiej stronie, tłumy kibiców czekających na swoich zawodników. Zbieram pozdrowienia i gratulacje od grupki Polaków. Jeszcze tylko zakręt w lewo i ostatnia prosta. Wcześniej z tego rejonu dobiegały mnie muzyka i krzyki, ale tylko z oddali, gdy biegło się przez park. W każdym razie nie było nic widać.
No więc skręcam na tę ostatnią prostą i to  jest szok! To po prostu trzeba zobaczyć oczami finishera! Tu jest inny świat. Uderza to nagle. Jakaś nie do opisania wrzawa: ktoś krzyczy do mikrofonu, cheerleaderki skaczą po lewej stronie, po prawej gość z kamerą podbiega i kieruje obiektyw prosto na mnie, będzie mi towarzyszył aż do mety, do tego wszystkiego różnokolorowe światła skaczą na wszystkie strony, ludzie krzyczą w niebogłosy, głośna muzyka. Staram się to wszystko ogarniać, zapamiętać jak najwięcej, ale za dużo się dzieje, za dużo bodźców i wszystko w głowie szaleje. Biegnę już te ostatnie metry. Nic już nie boli, przede mną tylko ustawiona na podwyższeniu meta, ręce same idą do góry. Z mimiką twarzy coś się dzieje. Nie kontroluję tego. Banan od ucha do ucha. Gdzieś obok z głośników spiker wydziera się You are an Ironman !!! Krzyczę, wbiegam na podest, staję krok za metą, ręce w górę, znowu krzyczę, poniżej ludzie z aparatami, błyskają flesze. Na zegarze 12:25. Schodzę na dół. Ktoś z obsługi podchodzi, pyta, jak się czuję. Mówię, że ok. Odwracam się i patrzę, jak finiszuje jeszcze kilka osób. Jak czegoś nie zapamiętam ze swojego finiszu, to zrobię sobie kompilację z kilku innych…
 

Dziękuję całej ekipie Trinergy!!!

Nasi partnerzy